4 listopada 2019 Autor: Paweł Olbrych

Ratuj się, kto może – rzecz o ratownictwie.

„Idziemy dwaj, przez cały kraj, Czy słońce, czy śnieżek, czy słota.

Niezbędna jest, czy ktoś chce czy nie, W pionie usług – fachowa robota.

Czy to sens ma, kląć, że ten świat z kiepskiego zrobiony surowca?

Bo dobry Bóg już zrobił co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca”.

Jonasz Kofta i Stefan Friedman. Lata 70-te.

Na Forum Nowej Polski będziemy chcieli podsuwać gotowe i sprawdzone rozwiązania, o których wiedzą eksperci, ale niekiedy ekspertem staje się każdy, kto widział, sprawdził, wie, że działa i umie o tym opowiedzieć. Będziemy służyć ekspertyzą na różnym poziomie szczegółowości – od hasłowego opisu, przez opisy procesów, aż po propozycje tesktów ustaw i przepisów wykonawczych. To ważne aby uświadomić społeczeństwu, że może i powinno domagać się rozwiązywania problemów w sposób kompetentny i skuteczny. Jeszcze ważniejsze to zachęcić media do podnoszenia takich tematów, mających wpływ na nasze życie, a „nierozwiązywalnych” . A najważniejsze to zawstydzić i skłonić do działania tych, którzy zwyczajnie nie wykonują swojej pracy – parlament i rząd, rzadziej samorząd. 

Będzie Pan zadowolony…

Znacie to uczucie, głęboko ambiwalentne, kiedy narasta w Was przekonanie, że znowu macie pecha, bo ekipa fachowców, których najęliście do stosunkowo prostej roboty, grduli, partaczy i pieprzy to, za co zapłaciliście już słoną zaliczkę, a jednocześnie ogarnia Was poznawcza rozkosz obserwacji jak krok po kroku czynią oczekiwany wynik swojej pracy niemożliwym do osiągnięcia, kiedy na początku patrzycie na ich próżny trud ze zdumieniem, już chcecie przerwać, ale jeszcze Wam się w głowie nie mieści, że sami nie widzą bezsensu swoich zmagań z prawami fizyki, bo (jeżeli to akurat hydraulicy robiący podłączenie i odpływ w łazience) woda do góry nie popłynie, że przecież muszą to wiedzieć, bo to wiedza z klasy trzeciej szkoły podstawowej, Wy już to podejrzewacie, ale powstrzymujecie interwencję, bo jeszcze kołacze się w Was wiara, że fachowcy to jakoś ogarną na ostatniej prostej, a potem już wiecie, że daremne żale, ale pozwalacie im jechać dalej, aby wyczekać ten moment, kiedy zadacie cichym, spokojnym, podszytym lekką ironią głosem, pytanie, że niby jak to ma działać, albo nawet nie – zrezygnujecie z pytania, pozwolicie fachowcom na jazdę testową i spokojnie przypatrujecie się zaskoczeniu i zdumieniu na ich twarzach, że ale jako to? Miało działać a tu ni huhu. Znacie?

Patrz Jasiu i ucz się.

Albo inaczej. Pamiętacie to uczucie pierwszych tygodni w nowej pracy, w prężnej, potężnej korporacji, pełnej kierowników, zatrudniających ultra kompetentnych i bardzo drogich ekspertów z zewnątrz, gdzie nie mają z Wami jeszcze co zrobić, bo już zatrudnieni, ale jeszcze nie wiadomo w jakim dziale skończycie, nie ma jeszcze biurka ani komputera, więc ganiają Was z zebrania na zebranie, abyście się przyglądali, wdrażali, uczyli i poznawali specyfikę? I na tych zebraniach roztrząsa się problemy, do których rozwiązania powołuje się zespoły, które dostają dwa tygodnie na diagnozę i kolejne dwa na zaproponowanie rozwiązań, które potem są dyskutowane między działami, na których temat krążą mema i notatki, a Wy siedzicie przysłuchując się w pokorze, podziwiając tych mądrych ludzi, z którymi za chwilę przyjdzie Wam zmieniać świat, i przychodzą Wam do głowy jakieś absurdalne refleksje na omawiane tematy, i Wasz świeży nieskażony doświadczeniem mózg podpowiada Wam odpowiedzi na stawiane pytania, które skwapliwie przeganiacie, bo na pewno czegoś nie rozumiecie, haczyki muszą być gdzie indziej, co Wy głupi możecie wiedzieć … i potem kiedy dostaniecie już biurko i komputer i zabieracie się do roboty, zapominacie o tych zebraniach z pierwszych tygodni, i mija pół roku, i dostajecie memo z informacją, że właśnie przyjęto decyzje finalne, które rozwiązują problem omawiany na tych zapomnianych zebraniach, w którego rozwiązanie zaangażowano 147 osób i dwie firmy doradcze, i że to rozwiązanie jest dokładnie takie samo, jak to, które Wam przyszło do głowy w piętnastej minucie przysłuchiwania się prezentacji złożonej ze stu slajdów, ale Wam, nowym i naiwnym wydało się jasne po piątym? Znacie?  

Jeśli znacie –  to polityka, sejm i  trud ustawodawczy nie mają dla Was tajemnic. Poczujecie się jak w domu. Polskiemu aparatowi władzy  (nie tylko polskiemu , ale to żadna pociecha) udaje się zamaskować zjawisko, procedując i wdrażając skomplikowane programy giganty, o których istocie – energetyce, finansowaniu nauki, systemie ubezpieczeń społecznych, zwykły człowiek ma prawo nie wiedzieć nic. Ufa więc w ciemno, bo oni tam na górze muszą się przecież znać  na swojej robocie – fachowcy! Pouchwalają i wdrożą a potem my musimy z tym żyć – woda do góry nie popłynie, ogólne zdziwienie, ale w końcu najlepsi z najlepszych myśleli i nie wymyślili, więc widać się inaczej nie dało. Duże, skomplikowane reformy – im bardziej abstrakcyjne tym lepiej,to ulubieńcy systemu. Jego uczestnicy są niczym konsultanci od słomianego misia, żeby procent prowizji był duży, ten miś musi być wielki. Ryzyko złapania za rękę przy ustawie o elektrowniach  jądrowych jest żadne – nikt z nas się na tym nie zna, a eksperci to przecież naukowcy, czyli pocieszeni dziwacy, więc nikt nie bierze ich na poważnie.  Zupa się wylewa kiedy przychodzi zająć się sprawami przyziemnymi. Instynktownie prostymi. Życiowo użytecznymi. Nieporadne próby ich rozwiązania, bez stawiania na głowie, funkcjonalnie – uświadamiają, z jakimi mocarzami intelektu mamy do czynienia. Bo jeżeli nie potrafią sobie poradzić z – powiedzmy – organizacją transportu taksówkowego, to niby dlaczego mieliby mieć pojęcie o rozszczepianiu atomu. 

Jak nie rozwiązać problemu w nadziei, że rozwiąże się sam. 

Dobry przykład, bo prosty i banalny,  to taksówki. Problem nierozwiązany od zawsze, który dopiero dzisiaj i to tylko częściowo, bo w zakresie serwisu ale już nie ceny, rozwiązała poniekąd … technologia i uber. Czyli nie ustawodawca w imieniu dobra wspólnego przysiadł nad znalezieniem rozwiązania, a rynek sam musiał sobie z rym poradzić . To znaczy tutaj. Gdzie indziej problem był rozwiązany dawno  i wydawałoby się łatwy do skopiowania. Się jedzie podpatrzeć. Się przygląda. Się zadaje kilka pytań, jak coś niejasne. Się wdraża. Ale nie tu. W Polsce taksówki (i proszę ten przykład traktować jak metaforę wszystkiego – nie o taksówkach jest ten tekst a niekompetencji) irytowały  wszystkich. Pasażerów, bo stosunkowo drogie i dla większość potencjalnych klientów były (po części nadal są) usługa luksusową, za to często nieuczciwą. Każdy przynajmniej raz w życiu został obrabowany za kurs z lotniska. Kierowców, którzy skarżą się, że pracują dużo a zarabiają mało. Wszystkich, bo strajki taksówkarskie blokują miasta. Gdzieś hen za górami, jacyś mądrze ludzie wymyślili to inaczej. W sześciu  prostych krokach. Postawili sobie założenie, że taksówka to nie zakupy u Tiffany’ego, ma być dla wszystkich. Czysta, bezpieczna, uczciwa i względnie tania. Zadali sobie pytanie – jak to zrobić? To dwa. I wprowadzili cztery banalnie proste regulacje, które rozwiązały wszystko. 1. Ustalili optymalną ilość pojazdów/licencji dla danego miasta (mogłaby to robić rada miejska). To naprawdę proste – bierze się pod uwagę topografię, populację, zamożność, potrzeby komunikacyjne. Eliminacja nadmiaru daje więcej chleba, tym którzy są w systemie. Czy odbiera go komuś? Nie, ale o tym w pkt 4. Konkurencja jest zdrowa, więc ustalili jakąś rozsądną ilość korporacji – bardziej pięć niż piętnaście. 2. Określili typ pojazdu. Na tyle ogólnie, aby do ewentualnych przetargów mogło przystępować kilku producentów, na tyle szczegółowo, aby wszystkie taksówki były mniej więcej w tym samym standardzie. Eliminacja niepotrzebnej konkurencji na modele – „my, same mercedesy!”, to oczywiste obniżenie kosztów dla taksówkarzy – po co mają się zażynać, kupując drogie auta, jeśli przyjęty standard to np wszystko, co przypomina Skodę octavię. 3. Wprowadza się obowiązkowo długi czas amortyzacji pojazdu – np 10 lat. To kolejna oszczędność dla taksówkarza, którą może zawrzeć w niższej cenie. Wymiana auta co pięć lat to niepotrzebny koszt. Średni koszt auta jest dużo niższy, jeśli służy (bo musi) dłużej. Za komfort jazdy autem dwuletnim pasażer musiałby zapłacić dużo więcej niż dziesięcioletnim – więc po co? 4. Każdy pojazd musi mieć trzech kierowców – mogą to być współwłaściciele, albo nie. Ktoś inny może być również właścicielem licencji na auto a kto inny kierować – ważne aby użytkowników było trzech. Dlaczego? Bo tak drogi środek trwały jest jak samolot pasażerski – aby na siebie zarobił, musi być „w pracy” 24 godziny na dobę, w tym w powietrzu 18 godzin. Koniec. Cała filozofia w trzydziestu wierszach i w jednym akapicie. Taksówki są tańsze dla pasażerów, bo kosztują mniej taksówkarzy. Taksówkarze mogą pracować tylko osiem godzin dziennie. Zmiana zmianie nie równa, ale przychód jest wspólny i dzielony równo. Raz ja jeżdżę na nocki, raz Ty. Ta sama ilość taksówkarzy ma pracę, nawet jeśli pojazdów będzie fizycznie o dwie trzecie mniej. Dzienne przychody są wyższe bo taksówek jest tyle ile trzeba a nie „za dużo”. Problem nieuczciwości znika – nikt nie zaryzykuje utraty licencji, która jest jak przepustka do pewnego i godnego zarobku. Ale takie proste rozwiązania są ponad sprawność umysłową naszych przedstawicieli narodu. Wiem, bo próbowałem kiedyś (25 lat temu) dotrzeć z tym sprawdzonym pomysłem „do kogo trzeba”. Ilość aut/ilość korporacji. Typ pojazdu. Czas amortyzacji. Jeden pojazd/ trzy zmiany. Zero zainteresowania. 

«Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie! Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie».

Lista rzeczy do zrobienia jest długa. Taksówki są najmniej ważne. To tylko wygoda, koszt tej wygody i praca dla kilkudziesięciu tysięcy rodzin w dużym mieście. A są sprawy życia i śmierci. 

Tego lata piorun zabił i poranił dużo ludzi na Giewoncie. Kilka lat temu Szary Szkwał potopił turystów i żeglarzy na Mazurach. Rekordowa liczba utonięć w Bałtyku. Każde takie zdarzenie (lub suma zdarzeń pojedynczych) otwiera na nowo dyskusję o ratownictwie, o jego niedoinwestowaniu, o brakach sprzętowych, o niedoszacowaniu zagrożeń i niedoskalowaniu zasobów ratowniczych, o kosztach, kto ma za to płacić , a czy Państwo, a czy samorząd, a czy poszkodowani. Ratownicy domagają się zmian, ale oni nie muszą wiedzieć jak te zmiany mają wyglądać – wiedzą jakiego sprzętu potrzebują, jakich środków, ile kosztują ich akcje i wiedzą jak bardzo niedoceniana jest ich praca – to znaczy, wszyscy ich chwalą, ale do garnka tego nie włożysz. Wizja, koncepcja i projekty rozwiązań muszą się rodzić gdzie indziej – ale się nie rodzą. Chocholi taniec obietnic, raz na kilka lat groszowe podwyżki. Nie żeby nic się nie zmieniało – pojawili się sponsorzy, sprzęt jest nowszy, nie trzeba wszędzie iść na piechotę, bo są quady, motorówki mają lepsze silniki, środki łączności lepsze, ale to bardziej skutek ogólnego postępu technologicznego i cywilizacyjnego a nie zasługa państwa. Quady mają dzieci po komunii, każdy ma telefon a w nim nawigację, itd. System generalnie się nie zmienił, natomiast wokół niego zmieniło się wszystko. Na nartach jeździ dzisiaj 10 razy więcej ludzi niż 30 lat temu, a każdy z nich spędza na nartach więcej dni niż narciarze w latach 70-tych. Bo mamy więcej pieniędzy, bo łatwiej dojechać, bo baza turystyczna, bo wyciągi, bo moda, bo reklama. Miliony. Po skałkach chodzi kilkaset tysięcy. Kiedyś niszowe hobby – teraz masowy sport ale i rekreacja. „Już nie ma dzikich plaż” – nad morzem i jeziorami letnicy zwartym tłumem  wbiegają rozgrzani i często nagrzani do wody, gdzie już przy głowie, głowa. Samotny biały żagiel to już tylko w literaturze. Ilość wyjazdów „zwykłego” ratownictwa medycznego do wypadków związanych ze sportem i rekreacją też wzrosła o rząd wielkości – bo Polacy więcej jeżdżą na koniach, więcej jeżdżą na rowerach, forsowniej biegają, pływają na wake’ach. I bardzo dobrze. Ale wszyscy ci sportowo, turystycznie, rekreacyjnie aktywni rodacy muszą liczyć na z grubsza te same zasoby ratownictwa TOPR, GOPR, WOPR i karetek ratunkowych co kiedyś. Wyjść w góry i narciarzy jest o rząd wielkości więcej, a stanic i ratowników jest w zasadzie niezmieniona, tyle, że mają quada.

Przy takiej skali potrzeb, mierzonej ilością interwencji, ale też przyrostem ilości potencjalnych uczestników zdarzeń wymagających pomocy służb ratowniczych dotychczasowy system nie ma szans. 

Kiedy zmienia się wszystko, nic nie da „poprawa” czy „zwiększenie dotacji” o kilka czy kilkanaście procent. Ratownictwo może być w obecnym kształcie zorganizowane „lepiej”. Ratownicy mogą wspinać się i pływać szybciej. Ale o ile lepiej i szybciej ? 5%? 50% to już abstrakcja – a tu do obsłużenia jest 10 razy więcej zdarzeń faktycznych  i więcej  potencjalnych ofiar potrzebujących pomocy. Kiedy nie da się lepiej , trzeba inaczej. Przykład z innej opowieści – w latach 80-tych porty europejskie zaczęły odczuwać ciśnienie ze strony portów azjatyckich, np tego w Singapurze, którego wydajność była wyższa. Postanowiono poprawić organizację pracy. I poprawiono. Tyle tylko, że statek w porcie w Singapurze spędzał na rozładunek i załadunek, od wpłynięcia do wypłynięcia  6 (słownie sześć) godzin, a w Hamburgu zajmowało mu to … 3 (słownie trzy) ale dni. Co tu poprawiać, kiedy trzeba zmienić?

I tu pojawia się zadanie dla polityków. Poza podziałami, bo o co tu się spierać? Kto nie chce być ratowany? Kto nie zgadza się, że Państwa nie stać na sfinansowanie ratownictwa w skali zadowalającej wszystkich? Kto zaprzeczy, że pensje ratowników są po prostu niegodne? Wszyscy zgodni, ale tylko do  momentu, kiedy pojawi się nieunikniony element systemu, który ma się przynajmniej częściowo  autofinansować – udział „ratowanych” w kosztach akcji, a w zasadzie w kosztach funkcjonowania ratownictwa. Koniec. Nie ma  odważnego, który zaryzykowałby poparcie systemu, w którym za koszty akcji ratowniczej idące w dziesiątki a nawet setki tysięcy złotych, obywatel, Ba! Polak – miał zapłacić pięć złotych. 

To już przerabialiśmy przy podobnie „skandalicznych” pomysłach w ochronie zdrowia. Doświadczenia południowych sąsiadów pokazały, że wprowadzenie nawet śladowej opłaty za wizytę u lekarza (powiedzmy 5 złotych) o 70% zmniejszyło obciążenie niektórych przychodni i lekarzy, którzy mogli poświęcić zaoszczędzony czas i środki na leczenie na poważnie faktycznie potrzebujących. Ale nie u nas. W Polsce nawet pomysł 100% refundowania tego ticketu nie miał szans się obronić (czyli dostajesz 50 pln na 10 wizyt w roku, a jak ich nie wykorzystasz – Twój zysk, pieniądze zostają Ci w kieszeni – takie przekupstwo, Państwo da Ci 5 złotych abyś nie szedł z byle czym do lekarza), bo każda aktualna opozycja, a po niej media, nie doczytają ani o korzyściach z tego płynących dla systemu, czyli dla wszystkich, ani do tej refundacji nie doczytają – zrozumieją tylko, że „trzeba będzie płacić” i tyle razy to powtórzą Narodowi, że ten choćby nawet chciałby się zastanowić i przychylić – nie ma szans. 

Tymczasem … nie ma innego sposobu, jak zapłacić za siebie.

Nie ma innego sposobu zagwarantowania wszystkim, zawsze i wszędzie profesjonalnej pomocy, udzielanej przez profesjonalne, godnie opłacane służby ratownicze, jak wpuszczenie do systemu znaczącego i stałego strumienia finansowania … z kieszeni tych, którym system ma zapewniać bezpieczeństwo, i których w razie potrzeby ma ratować. Rewolucyjność i bluźnierstwo jedynie pozorne. To tylko zwyczaj i utrwalona praktyka zacementowały model, w którym Państwo musi ratować za darmo. Musi bo wspinacz, narciarz, żeglarz nie ma ani możliwości ani powodu kupować sobie w tym celu helikoptera czy motorówki. Ale niekoniecznie za darmo. Absurdalność totalnego oporu przeciw pobieraniu opłat za usługę bezpieczeństwa widać szczególnie wyraźnie zestawiając wycieczkę w góry z dziesiątkami obszarów, w których płacimy bez słowa protestu. Państwo „ma obowiązek” chronić naszego miru domowego, ale wynajmujemy odpłatnie agencje ochrony, ma obowiązek łapać złodzieja naszego auta, ale płacimy za strzeżone parkingi i montujemy alarmy z lokalizacją. Wykupujemy sobie ubezpieczenia od zgubienia walizki. Wiemy, że w cenie biletu na koncert jest koszt ochroniarzy, którzy nam przedzierają bilety. Ale za to, że nas zwiozą z góry, jak nam kamień na łeb spadnie to już nie? Czemu nie? To tylko kwestia konwencji. 

Skutecznie, prosto i tanio. 

Mądrze zaprojektowany i działający system finansowania ratownictwa, zadowalający wszystkich „pasażerów” i ratujących ich „taksówkarzy” powinien być prosty w działaniu,  łatwy do wytłumaczenia ergo zrozumienia przez użytkowników i … tani. W trzech prostych korkach.

System powinien być powszechny. Każdy korzystający z form rekreacji ruchowej, uprawiający sport i/lub turystykę związane z ryzykiem dla zdrowia i życia powinien wnosić do systemu opłaty – spokojnie! Śmiesznie małe. Dotyczyć to powinno nart i wypraw górskich, wspinaczek skałkowych,  jazdy konnej, sportów wodnych, sportów motorowych, itd. Lista do ustalenia w oparciu o statystyki wypadków. 

Opłata de facto byłaby rodzajem polisy ubiezpieczeniowej, w której świadczenie polegałoby na udzieleniu pomocy ratowniczej aż do momentu przekazania służbie ochrony zdrowia. 

Czy wiecie, że … w świecie cywilizowanym nie da się na przykład wsiąść na konia bez stosownej ochrony ubezpieczeniowej, w której zawiera się koszt pomocy ratowniczej? Ani jedna godzina jazdy konnej w Niemczech, Holandii czy Francji nie odbywa się bez takiej ochrony ubezpieczeniowej, tymczasem w Polsce 99 % osób korzystających z form rekreacji związanych z końmi nie ma żadnego ubezpieczenia.

Skipass w dowolnym kraju alpejskim kiedyś zawierał w cenie tylko zapłatę za wyciąg. W połowie lat 90-tych narciarze dostali do wyboru – „goły” skipass, albo za drobną dopłatą, z włączoną  ochroną ubezpieczeniową , czytaj: z kosztami akcji ratunkowej. Już kilka lat później możliwość wyboru znikła – każdy skipass zawiera ochronę ubezpieczeniową. Tam. Ale nie u nas. Dlaczego?

System powinien być tani. Taniość może wynikać jedynie z powszechności i wzajemnego uzupełniania się przez obszary interwencji ratowniczych. Specyfika służb ratowniczych odróżnia je doskonale w wielu obszarach (chociaż są systemy podobne – powiadamiania, komunikacji, itd.) ale tu i teraz łączy je jedno – niedoinwestowanie i akcyjność finansowania zamiast wskazania i udrożnienia jego  stałych i wystarczających źródeł. Aby być samowystarczalnym, każdy system dedykowany tylko jednemu obszarowi ratownictwa będzie za mały. Do tego dochodzi sezonowość. Obłożenia pracą ratowników i statystyki wypadków. Nawet imponujące liczby w rodzaju „3 mln turystów i narciarzy odwiedziło Tatry”, przy zachowaniu założenia niskich opłat za akcje ratunkowe w wysokości niskich kwot jednocyfrowych to „tylko” kilka milionów złotych. Ale jeżeli w tym samym roku, do systemu wpłyną równie niskie opłaty od milionów osób korzystających z innych form aktywności objętej ochroną – wówczas powstanie poważny budżet.

System powinien być technicznie prosty. Technologia mikropłatności w połączeniu z usługami lokalizacji czynią taki system banalnie prostym. Każdy może parkując przed stajnią, wchodząc do parku wspinaczkowego, wjeżdżając na ścieżkę rowerową (tę górską, a nie w parku miejskim), wchodząc na plażę nacisnąć guzik w aplikacji, która automatycznie zidentyfikuje użytkownika i pobierze opłatę w wysokości 1-5 pln. Operator każdej usługi może taką opłatę pobrać za pomocą swojego telefonu. Aplikacja identyfikuje wszystkie okoliczności niezbędne do określenia osoby i czasu podlegających ochronie. 

System powinien obejmować maksymalny zakres aktywności. Maksymalny nie znaczy naciągany, ale wszędzie tam gdzie życie i statystyka pokazują, że mamy do czynienia z wypadkowością i koniecznością uruchamiania służb ratowniczych – korzystanie z pomocy powinno być (współ)finansowane przez jej beneficjentów. Kolarstwo górskie. Żeglarstwo. Sporty wodne. Jazda konna. Góry i skałki we wszystkich swoich odmianach. Sporty lotnicze. Być może taka opłata powinna być wpisana we wpisowe na masowe imprezy biegowe. 

Proponowane rozwiązanie jest czymś pomiędzy polisą ubezpieczeniową – upoważnia do świadczenia w razie nieszczęśliwego wypadku, a podatkiem/daniną płaconą za usługi publiczne w zakresie bezpieczeństwa.  Obliczenie wysokości opłaty/składki ma w sobie silny element aktuarialny – ubezpieczyciele potrafią obliczyć statystycznie przewidywaną ilość wypadków, ich typologię ze względu na wiek, płeć, rodzaj aktywności, porę dnia i roku, itd. Być może to oni powinni zarządzać takim systemem, ale wówczas różnica między zebraną składką a zapłaconymi  kosztami akcji ratowniczych stanowiłaby ich komercyjny zysk. Zatem będzie zapewne lepiej gdy zarządzać tym będzie agenda państwowa, pod ścisłą kontrolą społeczną, aby mieć pewność, że 100% opłat trafia do systemu ratownictwa na jego modernizację i funkcjonowanie.

Podniosą się głosy, że to podatek, koszt przerzucany na obywateli, którzy już przecież płacą podatki na służbę zdrowia i ratownictwo. Trudno. Ale jak się chce być ratowanym trzeba zrozumieć, że te same służby z tym samymi zasobami zabezpieczające 200.000 narciarzy, nie mogą zapewnić bezpieczeńtwa pięciu milionom. Albo inaczej – „drogi narciarzu, mogłem Ci gwarantować darmowe ratownictwo, do czasu kiedy na nartach spędzałeś 7 dni w roku, stojąc  głównie w kolejce do wyciągu.  Teraz spędzasz 15 jeżdżąc góra-dół a dodatkowo wypożyczasz skutery wodne, zjeżdżasz rowerem, latasz na kajcie, jeździsz konno, itd”. Taka opłata byłaby sprawiedliwa – za koszty ratownictwa płaciliby ci, którzy potencjalnie mieliby z niego korzystać. Co istotne, w zdecydowanej  większości przypadków mówimy o ludziach wydających duże kwoty na sport, rekreację i hobby. Trudno sobie wyobrazić, aby dodatkowy wydatek rzędu 1-5 pln dziennie powstrzymał kogoś od wyjazdu na narty. Podniesienie odczuwalnego i rzeczywistego kosztu jazdy konnej ze 100 na 102 złote też nie ostudzi niczyjej miłości do tego sportu. 

Na koniec kwestia delikatna ale i oczywista – „ratowani” muszą wiedzieć, że to nie do ministerstwa finansów trafiają ich pieniądze, ale do systemu, który wykorzystuje je jedynie do finansowania ratownictwa i zarządzany jest przez fachowców mających doświadczenie, pojęcie i autorytet. 

Powszechność i masowość zapewniłby śmiesznie niski koszt jednostkowy takiej ochrony.  System miałby stałe i przewidywalne żródło finansowania. Technologia jest. Na co czekać?